wtorek, 29 kwietnia 2008

Styczniowa wiosna w Dublinie

W styczniu poleciałem na zdjęcia do Dublina. Pogoda była w kratkę, deszcz, słońce, ale wiosenna, ciepła, optymistyczna z zielenią parków i delikatnym wiatrem od morza. Dwa tygodnie to za długo jak na Dublin. Tym bardziej, że to już kolejne moje odwiedziny nad Lifty. Fakt, od mojej ostatniej wizyty na ulicach pojawiły się tramwaje, ale z drugiej strony wszechobecna polskość nieznośnie psuje pobyt. Czułem się jak bym spacerował w sobotnie popołudnie po krakowskiej starówce – w obu miejscach połowa ludzi mówi po polsku.
Zdjęcia do „Wyjechanych”, bo taki był cel mojego pobytu, wypadły nieźle, choć z powodu miejscowego operatora (który po pierwszym tygodniu zdjęć oznajmij mi, że w drugim tygodniu zamiast czterech dni ma dla mnie tylko dwa) nie udało mi się zrealizować wszystkich pomysłów. Nie ma jednak co narzekać. Montażystka (kochana Ula) wycisnęła z nienajlepszych zdjęć 110% ... Zresztą jednego bohatera robiłem przy użyciu ukrytej kamery, więc radziłem sobie sam. To zresztą był najciekawszy czas – trzy dni na ulicy, z dwoma bezdomnymi Polakami. Wyglądałem jak oni i tak samo byłem traktowany na ulicy, w sklepach, hotelach, jadłodajniach… jak powietrze, element krajobrazu, ale nieraz też jak człowiek, zagubiony, ale jednak człowiek… budujące. Trzy dni pozwoliły mi wierzyć w przyszłość. Jeśli już naprawdę nie będę miał pomysłu na życie i odwrócą się ode mnie wszyscy moi przyjaciele, bliscy, wówczas spakuję „Janka” i za ostatnie pieniądze kupię bilet do Dublina. Tu naprawdę można spokojnie przeżyć na ulicy… Wino 4,50euro, czyli jakieś 10 minut żebrania, bez żadnego wysiłku, z plastikowym kubkiem w dłoni, siedząc w kucki na Ha’penny bridge, bez spojrzeń na przechodniów i słów, słuchając brzęku kolejnych monet. A gdybym posiedział dłużej…?
Nie chciałbym jednak tu mieszkać. Już wyleczyłem się z Irlandii, która wcale nie jest już fascynująca. Myślę, że to kraj który najbardziej ucierpiał na rozszerzeniu Unii. Irlandia jest już niesamowicie nijaka. Coraz mniej celtycka i ani odrobinę słowiańska. My tam tylko pracujemy, wydajemy kilka gazet i co jakiś czas „zbieramy pieniądze na Owsiaka” przy muzyce importowanej na ten czas polskiej kapeli. Co z tego, że spotkałem trzydziestu zapaleńców, dziennikarzy, radiowców, fotografów. Wydaje mi się, że oni sami nie mają pomysłu na siebie w Irlandii. A może mi się tylko wydaje, ale nie przekonali mnie, że są tam szczęśliwi, no nie, nie, nie. Żal mi Irlandii...
Spacerowałem więc, codziennie przemykałem przez St. Stephens Green, Grafton Street, dartem doturlałem się do Howth, gdzie obszczałem wieże radiową, a właściwie obłozoną antenami martello tower, jakich tu jest jeszcze kilka… Bez sensu. Trochę straciłem czas. Ale wiosna w styczniu to jednak miłe doświadczenie.
A na lotnisku przetrzepali mi bagaż, bo ukryta kamera wyglądała na prześwietleniu jak ukryta bomba, a trzej opancerzeni w kamizelki i hełmy ochroniarze , którzy obserwowali mój każdy ruch gdy otwierałem walizką, sprawiali wrażenie, jakby zastanawiali się, czy zdążą zesrać się ze strachu zanim wyślę nas wszystkich na łono Abrahama.
Mówcie mi Ahmed, choć żyjęJ

1 komentarz:

Marysia.... pisze...

nine milion bicycles.. ;)