wtorek, 29 kwietnia 2008

Amsterdam, widziany przez szprychy…









Ja wiedziałem, ja czytałem, ale gdy zobaczyłem, to oniemiałem. Tysiące, tysiące rowerów, wszędzie, naprawdę. Każda lampa w zestawie z opartymi o nią jednośladami, każdy skwer obłożony dwoma kółkami, czekającymi na właściciela lub złodzieja – zależnie od tego, kto pierwszy się nim zainteresuje. Naprawdę fajne przeżycie ten amsterdamski cyklistyczny krajobraz….
Cztery dni w Holandii. Mało, ale dla mnie wystarczająco, by docenić pewną mądrość i zaradność Holendrów. No i ta piękna, zadbana architektura. Okazuję się, ze kluczem do osiągnięcia tak unikatowej przestrzeni miejskiej/wiejskiej jest… cegła. Gdzieś o połowę mniejsza od naszej. Czerwona cegła, białe, gęsto ułożone spoiny, białe okna, „dzwonkowe” zwieńczenia fasad i podłużnice z hakami, wystające z tych zwieńczeń jak gwoździe z czoła. A wszystko bardzo przemyślane. Budynki są wąskie, klatki schodowe w nich strome, wniesienie mebli to wyprawa na dach świata. Toteż budynki, zaopatrzone w wielkie okna i te „gwoździe”, celowo pochylone są nieco do przodu, by łatwiej było wciągać dobytek zewnętrzną windą – hop przez okno…A to tylko jedno z wielu ciekawych rozwiązań.
A klimat miasta. Oczywiście zwiedzałem je wyłącznie na rowerze lub pieszo. Red Light District czyli dzielnica czerwonych latarni, która miała być jaskinią prostytucji, nią jest rzeczywiście, ale nudną, monotonną. Towar owszem prezentuje się w przeszklonych drzwiach prowadzących do małych pokoików z dużym łóżkiem, umywalka, krzesłem, świeczka…. A tam 50 euro otwiera zestaw usług. Jedna cena bez względu na rodzaj przyjemności. Niektóre z tych dziewczyn były naprawdę ładne, bo niektóre z nich były naprawdę z Polski… Krajobrazu dopełniają krzykliwe neony, teatry z seksem na żywo, sex shopy z gadżetami, lekturami i filmoteka oraz pisuary na środku deptaków…
Zapach. Zniewalający, świeży, przyjemny zapach. Nie, nie trawy – choć przy cofee shopach a i owszem, ale to miasto po prostu pachnie. Jak, skąd nie wiem…
Trawa mi nie smakuje. Ciasteczka z Marysią są smaczniejsze. Oczywiście drugim jonitem już się upaliłem, ale to nie było przyjemne uczucie. Byłem po prostu pijany, nic więcej. Nie lubię być pijanym, nie lubię przekraczać granicy za którą nie w pełni kontroluje ciało. Bo ja nie upaliłem swojego umysłu, ja zniewoliłem ciało. Bez sensu, nie lubię trawy, nie wrócę do niej, nie kręci mnie. Upić to ja mogę się piwem. Choć wcale nie chcę. Nie upijam się, nie upalam się…
Kupiłem winylowe U2 „War”. Teraz muszę kupić gramofon…
Widziałem wiatraki. Piękne, ale jakieś takie sztuczne, mimo, że ciągle żywe i funkcjonujące, to jednak ciągle towarzyszyło mi to znienawidzone uczucie – obijanie się aparatu fotograficznego przewodnika wycieczki hamburskich, tokijskich, paryskich emerytów, obijanie się aparatu o moje plecy. Nie kurwa, jak zwykle jakiś pierdolony autokarowy nalot. Nienawidzę turystów… W efekcie wolę jednak sulmierzyckiego koźlaka, pod którego śmigami mogę legnąć wpatrując się w chmury, a jedyne uczucie które będzie mi wówczas towarzyszyło, to kłucie świeżo skoszonej trawy włażącej mi w dupę…
Do Amsterdamu wrócę…Dobrze się tam czułem…Może nawet odwiedzę jaką galerię, bo teraz rzetelnie olałem wszystkich holenderskich mistrzów malarstwa…

Brak komentarzy: