wtorek, 13 maja 2008

Twierdza Modlin, najdłuższa budowla Europy z widokiem na Warszawę

W niedzielę pojechałem do Modlina. Od dawna chciałem odwiedzić to miejsce dla mnie szczególnie związane z Kampanią Wrześniową 1939 roku. Nie będę się jakoś szczególnie rozpisywał. Ogólnie kompleks jest zaniedbany i zdewastowany, ale bardzo interesujący. Mało kto wie, że jest to najdłuższa budowla Europy - ma 2500 metrów! Niestety w niedzielne popołudnie kupienie jakiegokolwiek przewodnika po tym miejscu, mapy choć jednej by nie gubić się w plataninie wałów, murów, bram i przekopów, należy do rzeczy raczej niemożliwych. Czynna jest jedna knajpa - na pierwszym zdjęciu i wieża widokowa (Tatarska - fotka nr 6 i 7) z ciekawym widokiem na "skrzyżowanie" Wisły i Narwi ( ze zrujnowanym spichlerzem na przeciwległym brzegu) oraz z odległą panoramą Warszawy!!! Ponieważ nie miałem mapy błądziłem niesamowicie, ale takie kluczenie po opuszczonej twierdzy jest naprawdę zajmujące. Żałuję tylko że nie mialem latarki bo jak sięokazało wszędzie można wejść! Schrony, bramy, wszystko jest otwarte. Do jednego ze schronów wszedłem - fotka poniżej - grube mury a wewnątrz przyjemny chłód, no i przede wszystkim ogromna powierzchnia idelana na zorganizwoanie szpitalu polowego, magazynu zaopatrzenia, czegokolwiek!
Krótko mówiąc polecam, choć przestrzegam też, by uzbroić się w cierpliwość - podróż z Warszawy do Modlina pociągiem trwa ponad godzinę i jedzie się w żółwim tempie. Zaznaczam że to tylko 30 kilometrów...
Zdjęcie ósmę, to ukryta na jednym z wewnętrznych wałów twierdzy, pośród zarośli, stacja... gołębi pocztowych. Ciekawostką związaną z tą budowlą było pewne rozwiązanie architektoniczne, które wprawiło mnie w osłupienie. Zwiedziłem dokładnie każde pomieszczenie parteru tego budynku i nie znalazłem nawet śladu, zamurownaego wejścia, nie mówiąc już o klatce schodowej, która prowadziłaby na dwie wyższe kondygnacje! Nie mam pojęcia jak się wchodziło na górę. Obszedłem wnętrze, na zewnątrz obejrzałem ściany szukając śladów monatażu zewnętrznych schodów i nic...
Ostatnie zdjęcie przedstawia gen. Tadeusza Kutrzebę - dowódcę Armii "Poznań", a jednocześnie zwierzchnika naszych krotoszyńskich żołnierzy z 56 Pułku Piechoty Wielkopolskiej. Ten wizerunek jest wyeksponowany we wnętrzu Wieżu Tatarskiej





















































środa, 7 maja 2008

Sparaliżowałem telewizyjną stołówkę w godzinach porannych...

Od kilku dni w naszej telewizorni stołówkę pracowniczą prowadzi nowa firma. Po pierwszej wizycie wiedziałem, że szybko zatęsknie za sodowym jedzeniem serwowanym nam wcześniej przez Lotowski catering. Dziś już wiem, że żarcie dla psa, które nam tu teraz podają nie jest jedynym problemem. Otóż w piękny środowy poranek, korzystając z 30 minut wolności postanowiłem zobaczyć, co tam panie na śniadanie. Wchodzę do stołówki i od razu spostrzegam, że tylko ja wpadłem na tak genialny pomysł o godzinie 8.09. Menu jakieś z czapy, słodkie tosty francuskie, jaja na boczku, ale widzę, że i omlet z pieczarkami jest. No to zamawiam omleta i proszę o tosty, ale takie normalne, dwa kawałki chleba przyrumienione w tosterze. I zaczęło się…Najpierw pani oznajmiła, że omletów nie trzymają w przeznaczonych do tego pojemnikach, bo robią się wtedy wilgotne i że zaraz mi przygotują go w kuchni. Dobra. Poczekam, ale myślę sobie, co by było gdyby 10 innych osób zamówiło tego omleta wraz ze mną? Paraliż stołówki? Nie, aż tak dużo nie trzeba było, by rozmontować organizację tej stołówki. Tosty. Pani przełożona poleca przygotowanie ich młodej dziewczynie z warkoczykami i biała wełną w nie wplecioną na całej głowie. Dziecko to patrzy na mnie przerażonymi oczami, patrzy na przełożoną, w końcu ta chwyta za toster, przynosi mi go na ladę, podłącza do prądu, wręcza opakowanie chleba tostowego i „proszę sobie zrobić”. Oczywiście toster nie był wyregulowany, więc w ostatniej chwili zorientowałem się (ja, nie obsługa, która niczego nie zauważyła), że żarcie mi płonie. Szybko przekręciłem gałkę sterującą mocą „przyrumieniania” i tosty nie były tak bardzo czarne. Dziecko z wełną we włosach powiedziało „oj” i zapytało czy może chce nowe. Ja podziękowałem (bardziej „wysmażone” się już jadło na obozach) i pokazałem jej do czego służy ta gałeczka w tosterze. Ona mi na to, że „jest ze wsi i nie widziała”. Tak, to wszystko tłumaczy. Zresztą już przy pierwszej wizycie cała obsługa zachowywała się, jakby dzień wcześniej ich wszystkich siłą od pługa oderwano i przyprowadzona do tej stołówki. No ale ja czekam na omleta. Pani przełożona kręci się wokół siebie, to wchodzi do kuchni, to wychodzi, po którymś kursie oznajmia mi, że następnym razem to ona patelnie z domu przyniesie i mi prawdziwego omleta zrobi, bo to co oni tam tworzą w kuchni to nie omlet. To mi apetyt wzmocniła… W końcu dostałem „nieomleta”, którego przygotowanie pochłonęło 20 minut i skutecznie zaabsorbowało minimum trzy osoby. Oczywiście suchy i przypalony od spodu, ale co tam zmierzam do kasy. Przy jednej siedzą dwie panie. Jedna podobno wie jak wbijać produkty, a druga jest szczęśliwą posiadaczką palca do wbijania i wiecznie zdziwionych oczu. No i patrzy to na mnie to na talerze z tostami i omletem. Zlitowałem się i wyjaśniłem co jest na talerzu, zaznaczając, że tosty są takie nie z menu. Zawyrokowała 6,50 zł. Ok. Płacę, siadam przy stoliku, próbuje omleta doszukując się smaku, zasypuje go pieprzem i solą, a w międzyczasie słyszę jak przełożona zwraca uwagę kasjerce, że za tosty nie powinna mi policzyć. Dobra. Pierdolę. Jem i spadam. Jednak przede mną ostatni akt farsy śniadaniowej. Do stolika podchodzi przełożona i kładzie mi na tacy 6,50 zł, przeprasza i zaznacza, że jutro zrobi omleta, że ho ho. Może jednak powinienem jej powiedzieć, żeby tej patelni z domu nie taszczyła, bo jutro śniadanie zrobię sobie w domu?

poniedziałek, 5 maja 2008

To hulam już u siebie...

Konkretnie chodzi o to, że właśnie zaopatrzyłem się w internet bezprzewodowy, więc tego posta piszę już na laptopie z domu:) To po prostu oznacza, że będę mógł częściej zamieszczać nowinki z mojego żywota, a wy możecie je komentować na bieżąco. Fajnie, że jesteście Kochani. Magdo, Natalio, Karolino, Martyno, Majeco i wszystkich nie wymienionych - pozdrawiam:) Buziaki!!!

niedziela, 4 maja 2008

Dronek się buntuje, opatrzność czuwa...

To właśnie ta zmiana planów o której pisałem w poprzednim poście. Zabrałem rodziców i Karolę moim autem do babci na Kopieczki. Po jakiejś godzinie oni postanowili wrócić. Więc odwiozłem ich do domu, a sam ponownie zajechałem przed babciną bramę. I tak zostałem. Kiedy już nagadałem się z kuzynostwem i ich drugimi połówkami, wymieniłem kilka zatroskanych spojrzeń z babcią, zasiadłem za sterami mojego Red Debila, włożyłem kluczyk do stacyjki i… nie mogłem do przekręcić. Marcin, też nie mógł, więc zawiózł mnie do domu. Wróciłem z ojcem, ale i on nic nie wskórał. Stacyjka i kierownica zablokowane na amen. Cóż pozostało. Szybki telefon do Seby, że nie przyjadę do Wrocławia, do Magdy, że w Krakowie się nie zobaczymy i myślenie co dalej. Następnego dnia, w sobotę, udało mi się skontaktować z Piotrem Giezkiem , byłym zdunowskim radnym, którego cała rodzina jeździ autami marki volvo a ona sam handluje częściami. Okazało się, że ma stacyjkę od nieco nowszego modelu, ale ma pasować. Wszystkiego dopilnuje mój ojciec. W poniedziałek zobaczą czy rzeczywiście taka podmiana jest możliwa.
Koniec końców zmuszony zostałem do powrotu do Warszawy pociągiem. Fajnie było. Dobrze że miałem książkę. „Pingpongista” Józefa Hena, książka naprawdę piękna i dająca dużo do myślenia na temat naszej ludzkiej kondycji, jak bardzo jesteśmy zdegenerowani. Mimo to dająca jednak nadzieję. Warto zajrzeć. Gorąco polecam.
Oczywiście ksiązki nie starczyło mi na podróż, więc zająłem się fotografowaniem. Uwielbiam robić zdjęcia z pociągu. Wszystko jest delikatnie rozmazane, jak to Magda stwierdziła, jakby to olejny obraz był, nie fotografia… Piękna ta nasza Polska, szczególnie gdy oświetlają ją ciepłe promienie zachodzącego wiosennego słońca. Soczysta zieleń łąk jest w takiej atmosferze zniewalająca. Wychylałem głowę z wagonu i chłonąłem ten pęd powietrza, zapach budzącej się przyrody, radość kolejnej wiosny. Jak ja kocham ten czas, to przebudzenie, nagły wybuch życia… Aż żal że do pracy muszę już zaraz iść. Najchętniej zarzucił bym plecak na ramię , wziął mocny kij do ręki, wzuł mocne buty i powędrował gdzie oczy poniosą. Już wyczekuję tych Bieszczad, w które z Natalią mamy jechać w połowie maja. Oczywiście jeśli Dronek będzie miał już nową stacyjkę. Ach Dronek, Dronek, łobuzie…
A skąd opatrzność. Pomyśleć wystarczy, że ta stacyjka mogła zaciąć mi się wszędzie. Gdybym nie pojechał drugi raz do babci. To rano odpaliłbym samochód, dojechał do Wrocławia, spotkałbym się z Sebastianem i Joanna i… zostałbym tam. A tak auto stoi pod bramą mojego kuzyna – mechanika. Lepszego miejsca już nie mogłem wybrać!!! Oczywiście nie jadę też w takim wypadku do czech, bo i tak nie zdążyłbym na urodziny Aleny 10 maja. Ale to też chyba jakiś znak. Widocznie nie miałem tam jechać. Wierzę w takie znaki. Zawsze staram się zrozumieć co zmieniająca się rzeczywistość chce mi przekazać i nigdy na siłę nie staram się jej nie zmieniać. Na razie wychodzi mi to na dobre…
Ps. A to na końcu to dom moich rodziców. Wszystko wokół niego kwitnie i jest cudownie... Szkoda było zostawiać go za sobą...

Jamal z siostrą...

Wróciłem na długi weekend do Krotoszyna, a tak właściwie tylko na czwartek i piątek, bo w sobotę już miałem zaplanowane spotkanie we Wrocławiu z nową bohaterka"Wyjechanych", a stamtąd mialem jechać do Krakowa po Magdę, która w tym czasie bawiła się w Beskidzie Niskim. Oczywiście jak to plany w pewnym momencie uległy weryfikacji. Zanim jednak to nastąpiło wpakowaliśmy się z siostrą w auto i pojechaliśmy do Koźmina na koncert Jamala. Okazało się ze na imprezę zawitało pół "Kołłątaja", więc o wesołą ekipę nie było trudno. Najbardziej ucieszył mnie widok Martyny. Roześmiana piegowata mordka rozjaśniająca każdy mrok:) super.Miło było ją zobaczyć. Koncercik miły z wyglądu, tam się włącza do prądu, jak się rozkręci to wam pokazę, bo byl z epoki marzeń... ha, ha, taka zgrabna (się mi wydaje) parafraza Adama Ziemianina, ale koncert rzeczywiście był ok. Bez fajerwerków, ale też nie było to rzemiosło. Pobujałem się i zaraz po spakowaliśmy się całą ekipą w dwa auta i pojechaliśmy do Bożacina. Wbiliśmy na jakąś impreże , ale klimat był nędzny, więc ewakuowaliśmy się do Krotoszyna do rozchuli. Tam jednak 5 zł wstęp - nikt nie chciał płacić, to jeszcze na moment zrobilismy jednej znajomej nalot na chatę, a potem rozjechaliśmy się do domów. Odwiozłem Martynę do Bożacina i wraz z siorą zakupiliśmy po browarku na dobrą noc. A tuż przed spankiem Czesio na dobry sen...

piątek, 2 maja 2008

Komentujcie...


W ustawieniach taki pstryczek był, który sprawiał, że nie wszyscy mogli zamieszczać swoje komentarze. Odkryłem to i zmieniłem. Teraz forum otwarte, choć oczywiście chamstwa nie zniese... Piszcie więc, komentujcie, krytykujcie i doceniajcie.
Ps. Majeca, miło było Cię było spotkać. Do zobaczenia na blogu.
Fot - TVPW podczas warsztatów na Polach Mokotowskich